#24gry – czerwiec

Cześć, z małą obsuwą udało mi się nagrać dwie nowe gry ze swojej listy, pod koniec zeszłego odcinka mówiłem o haśle „znane osobistości wcielające się w bohaterów gier” i właśnie takie tytuły dla Was przygotowałem.

 

Pierwszy z nich to Brutal Legend, przygodówka od Double Fine z 2009 roku, gdzie głównego bohatera odgrywa muzyk i aktor Jack Black, oraz Death Stranding z 2019 roku, czyli pierwsza, niezależna gra Kojima Productions od rozstania z Konami w której bohaterów żywcem wziętych z naszego świata jest więcej. Najpierw lecimy z Brutal Legend.

Od dawna jestem fanem gier od Double Fine z Timem Shaferem na czele. Czy to point’n’clicki w postaci Day of the Tentacle i Grim Fandango, czy zbliżone do omawianej teraz gry, przygodówki pokroju Psychonauts, wszystkie z nich przepełnione są miodem, absurdalnym humorem i co rusz puszczają oko do gracza. Nie inaczej jest z Brutal Legend, zaraz po odpaleniu gry, wrzuceni jesteśmy w sam środek nietypowych wydarzeń, splotów akcji i prześmiewczych sytuacji. Tło fabularne to próba uratowania równoległego świata przed demonami zła oraz sztampową muzyką – bowiem pierwsza gitara gra tutaj Heavy Metal!

Technicznie ja na grę z 2009 jest spoko, postacie mają swój charakterystyczny, kreskówkowy styl, świat jest fajnie wymodelowany, kolory też dają radę, do pełni szczęścia brakowało mi możliwości… skakania. Jest więc dość „płasko”, choć rozgrywka przeplatana jest fragmentami w rodzaju „tower defence” w których wyrastają nam skrzydła i możemy poruszać się również w pionie – całkiem fajny tower defence, trzeba przyznać. Walka również jest przyjemna, choć w pewnym momencie staje się monotonna, ruchów i ataków jest sporo, ale nie czuć że jakaś taktyka ma większe przełożenie na zwycięstwo (może dlatego, że grałem na „easy”). Oprócz wcześniej wspomnianego Tower Defence, gdzie naszymi wieżami są sklepy z „merczem”, twórcy oddają nam do dyspozycji elementy „jeżdżone” rodem z GTA, oraz poboczne questy, których niestety nie miałem cierpliwości robić. Brakowało mi jakichś zagadek no i właśnie elementów platformowych, choć, jak to mówią, wszystkiego mieć nie można.

Sięgając po grę od Double Fine, możemy mieć pewność, że dialogi będą stały na wysokim poziomie i z małymi wyjątkami, Brutal Legend staje na wysokości zadania. Oglądanie i słuchanie scenek ze świetnym aktorsko Jackiem Blackiem to przyjemność sama w sobie. Całość sprawia wrażenie dość mocnej kliszy i pastiszu, ale jeśli to kupimy, będziemy się dobrze bawić. Cameo wokalisty Black Sabbath Ozziego jest miłym zaskoczeniem i tego typu akcji jest tutaj więcej. Nie mogłem tylko przeboleć wątku miłosnego, na siłę wrzucanym dla beki w wir przemocy i beztroskiego szlachtowania przeciwników. Gryzło mi się to strasznie i pacałem się w czoło za każdym razem kiedy bohaterowie mordując, trzymali się za ręce i dawali buziaki, obleśne.

Fabularnie cudów nie ma, trzyma się to kupy i ma swoją tożsamość, ale grę poleciłbym raczej osobom starszej daty. Nie tylko ze względu na przekleństwa i przemoc, ale po prostu wiele żartów młodsi gracze nie zrozumieją. Gra gloryfikuje Heavy Metal, którego zresztą orędownikiem jest sam Jack Black ze swoim Tenacious D. Może trochę dlatego, że szybko przebrnąłem przez główny wątek (ok. 10h) ale próbuję przypomnieć sobie jakieś zapadające w pamięć momenty i nie ma tego dużo. To nadal świetna przygodówka w klimacie i stylu Tima, są fajne dialogi, jest humor i zwroty akcji, ale to nic specjalnie odkrywczego. Dla jego fanów, pozycja obowiązkowa, dla innych, to wszystko może być trochę z dupy. Szczególnie, że główny wątek jest bardzo komiksowy, żeby nie powiedzieć, banalny.

Miałem więc dość mieszane uczucia w kontekście historii, szczególnie że wcześniej sięgnąłem po mocny fabularnie Death Stranding, czyli pierwszą po Metal Gear Solid V i anulowanym Silent Hill grę od jednego z moich guru, Hideo Kojimy. Pierwsze zetknięcie z grą nie było najprzyjemniejsze – taki bowiem jest świat w jakim przyjdzie nam się odnaleźć – Stany Zjednoczone w wersji light-post-apo. „Light” dlatego, że w sumie ludzie dają sobie radę, mieszkają sobie w swoistych bazach, fortecach, miastach-państwach, choć ogólnie warunki nie są wesołe. Startujemy jako Sam Porter (w tej roli zarówno głosu jak i twarzy użyczył Norman Reedus znany np. z serialu The Walking Dead), prosty kurier niewiele oczekujący od świata, choć jego życiorys może zaskakiwać. Nasze zadania to dołączyć do „sieci” poszczególne miasta-państwa, dostarczając po drodze paczki – jak na kuriera przystało. Przeszkadzają nam w tym MUŁY czyli zdegenerowani kurierzy rządni „uwagi” (w grze dowiadujemy się o jaką uwagę chodzi), oraz dużo groźniejsze BT, czyli takie jakby zombie wiszące na sznurkach. Sekwencje są tutaj dość czytelne i na tyle ciekawe, że chcę je po kolei opisać.

Na początek mamy więc typowe misje kurierskie, typowe, co nie znaczy banalne. Każde doręczenie trzeba bowiem dobrze zaplanować, przede wszystkim, czy mamy opcję łatwego dostania się do celu (raczej nie). Czy będziemy potrzebować drabiny, mostów, linowego wciągnika? Pojazdu? To zawsze się przydaje, ale tylko jeśli teren na to pozwoli. Czy dostarczamy ciężki ładunek? Trzeba wtedy dobrze zbalansować go z wyposażeniem. A może taki którego nie wolno zanurzyć w wodzie? Kluczowe będzie wtedy obranie dobrej trasy. Taktycznego myślenia jest tutaj sporo i choć na początku może sprawiać wrażenie wymuszonego, po chwili odnajdujemy się w tym i łapiemy zajawkę. Ja np. od mniej więcej połowy gry zacząłem wszędzie stawiać linki do szybkiego przemieszczania się między nimi. Wchodziłem na szczyty i łączyłem linki w sieć transportową, żeby potem widowiskowo się między nimi przemieszczać – no super frajda!

Jeśli już przy budowaniu jesteśmy, nie można pominąć kwestii społecznościowych tej gry. Otóż twórcy wpadli na genialny w swojej prostocie pomysł. Kiedy mieli już gotowe narzędzia do wrzucania elementów do gry (mosty, bazy, itd.) postanowili… oddać tę robotę w ręce graczy. I było do doskonałe posunięcie. Z jednej strony mieli mniej pracy, z drugiej, o ile nie spotykamy innych graczy na swojej drodze, to ich budowle już tak. Każda z nich ma licznik „polubień” i również możemy nagradzać nimi graczy. Nasze budowle też pojawiają się w „instancjach gry” innych graczy i również dostajemy za nie „lajki”. Społecznościowy aspekt odgrywa w Death Stranding jeszcze inną rolę, ale na potrzeby części o mechanice – już tutaj sprawdza się wyśmienicie. To wszystko sprawia, że mimo poczucia izolacji i jednak pustego świata, tętni on życiem dzięki anonimowym kurierom, wspólnie z nami budującym lepsze jutro ;)

Obok części stricte kurierskich, mamy też walkę. Brawa dla twórców, bo nie licząc eksterminacji obcych, dali nam możliwość przejścia gry bez zabijania – na co po cichu liczę w nadchodzącym Cyberpunku. Podczas walk z Mułami za pomocą krępującej linki lub broni ogłuszającej, testowana jest nasza zręczność i refleks. Czuć tutaj mocną inspirację grą Horizon: Zero Dawn, co liczę na plus. Podczas walk z BT, testowana jest natomiast nasza spostrzegawczość i taktyka. Jeśli mowa o „potworach” nie można nie wspomnieć o naszym pomocniku, czyli… żywym dziecku, które w pojemniku wypełnionym cieczą, przyczepione jest do naszego kombinezonu. Trochę jazda po bandzie, ale genialnie testuje to nasze zwoje mózgowe kwestionując status-quo. Mały pomaga nam wykryć zombiaki, co jest bardzo przydatne. Nie możemy jednak zapomnieć, że ma on swoją „poczytalność” i jeśli będziemy robić coś czego nie lubi np. zanurzać się w wodzie, upadać z dużych wysokości czy strzelać z ostrej amunicji, jego poczytalność spadnie i będziemy musieli ją odnowić… kołysząc naszym padem. Tak, bohater wtedy odczepia zbiornik z BB (bo taka nazwa tych dzieciaków) i faktycznie zaczyna nim kołysać. Piękne wykorzystanie żyroskopu kontrolera, brawo!

Na całe szczęście to wszystko jest obłożone na padzie wygodnie i spokojnie można się w tym połapać. Jest to światowa czołówka, również jeśli chodzi o grafikę i muzykę, nawet nie będę się nad tym specjalnie rozwodził, nie zawiedziecie się. Szczególnie w sposobie jak prezentowane są nam kolejne utwory od Low Roar, które ukradło większość playlisty – i wcale nie mówię tego jako zarzut. Na koniec dodam że gra jest dopracowana do perfekcji, przez całą moją 60 godzinną podróż, nie miałem ani jednego buga (ok. raz zaklinowałem się ciężarówką na skale, ale sam byłem sobie winny).

Teraz parę słów o bohaterach, dla których w większości, aktorzy użyczyli nie tylko głosu ale może przede wszystkim – użyczyli im wyglądu. Bardzo fajny zabieg, jeszcze bardziej zwiększa immersję i sprawia wrażenie oglądania serialu. Tym bardziej, że mimika twarzy jest odwzorowana obłędnie, niech ci z BioWare się uczą. Niedługo po rozpoczęciu przygody poznajemy więc Fragile graną przez (Léa Seydoux), Madsa Mikkelsena w roli Clifforda, czy Deadmana, który wizualnie nawiązuje do… Guillermo del Toro. Cała banda niby gra do jednej bramki, ale po drodze poznajemy więcej niuansów, oraz jaka w tym wszystkim jest nasza rola. Dialogi, gra aktorska, emocje – jest to po prostu majstersztyk. Pomimo surowości świata twórcom udało się wtłoczyć tutaj tyle emocji, że można z tego brać wiadrami. Przy tym wszystko nie jest przejaskrawione, przesadzone, nie czuć groteski czy kompromisów. Bohaterowie to postacie z krwi i kości i od razu zapominamy, że oglądamy oteksturowane modele 3D z podłożonym głosem i animacją. Głupio się czuję wychwalając tak ten tytuł, ale serio jest to najwyższa półka narracji. Może nie trzyma w napięciu i nerwach, tempo jest bardziej spokojne, ale może właśnie dlatego realizm aż się wylewa. I to pomimo totalnie odrealnionego świata.

Przechodzimy zatem płynnie do świata i tutaj też będę miał dużo do posłodzenia. Przede wszystkim nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Hideo podpisał pakt z diabłem, a ten wyjawił mu w zamian jak bardzo zjebany będzie 2020 rok i jak może wyglądać upadek Ameryki. Bo całe to zamieszanie z wirusem, które obnażyło problemy obecnego systemu w USA, jest perfekcyjnie odwzorowane w Death Stranding. Łatwość w izolacji, brak „społecznego rozpoznania” jako efekt, wzrost znaczenia podstawowych gałęzi gospodarki jak kurierzy czy infrastruktura. Grając w tę grę, czułem jakbym grał w życie za 5-10 lat. I było to zarówno przerażające, jak i porywające.

Historia jest tutaj bardzo dobrze zarysowana, niestety żeby w pełni się nią cieszyć, będziemy musieli przebrnąć przez tekstowe wiadomości, czy to w formie wywiadów z NPCami czy emaili dostępnych w menu gry. Po prostu dużo czytania. Podobny motyw również pojawiał się we wcześniej wspomnianej grze Horizon, ale tam mieliśmy oprócz wiadomości tekstowych pozostawionych przez upadłą cywilizację, również wersje audio – i to te najciekawiej było znaleźć.

Pierwsze 10h gry trochę mnie wynudziło, ale tylko dlatego, ze nie mogłem oprzeć się zadaniom pobocznym. Kiedy zacząłem bardziej je olewać i skupiłem się na głównej osi fabularnej, rozgrywka nabrała rumieńców, zaś pod sam koniec praktycznie zamieniając się w festiwal scenek przerywnikowych przeplatanych chwilami gameplayu. I sam trochę nie mogę uwierzyć jak łatwo to kupiłem i siedziałem jak ten debil i oglądałem rozmawiające, oteksturowane modele 3D.

Podsumowując, jeśli lubicie post-apo, macie wyżyłowane standardy co do poziomu dialogów, precyzji mechanik i wiarygodności wszystkich tych elementów, kupujcie Death Stranding bez zastanawiania się. Serio, chciałbym żebyście dowiedzieli się czym są tytułowe „włókna śmierci”, czym są „plaże” i w jaki sposób Hideo nawiązuje w swojej grze do starożytnego Egiptu – wszystko po to, żeby po prostu z Wami o tym pogadać. Tak, właśnie z Tobą! Tym bardziej że teraz jest najlepsza ku temu okazja, bo o ile gra wyszła w zeszłym roku na PS4, to już 14 lipca, wyląduje na komputerach osobistych.

To tyle jeśli chodzi o lipcowe gry, w sierpniu zaprezentuję Wam dwie kolejne, tym razem takie, w których główną rolę odgrywać będzie płeć piękna. Do zo!

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *